–
O tym powstaniu napisano, jak dotąd, tylko kilka artykułów,
wśród nich tekst z tytułem „Szaleńcy z
Czortkowa”.
Chciałby Pan Profesor usłyszeć takie określenie jako ocenę swoich
pierwszych kroków w antyniemieckiej konspiracji w Lublinie,
w
roku 1939 i 1940?
–
Prof. dr Jerzy R. Krzyżanowski: – Czy chciałbym?
Nie, z
pewnością „nie”. Byliśmy na pewno ideowi, na pewno
naiwni,
na pewno niedoświadczeni, ale w naszej działalności nie było
szaleństwa. Był czysty patriotyzm, gotowość poświęcania się, nawet
ofiary; wszystkie cechy narodowego charakteru. Nic więcej.
– A gdyby ktoś w roku 1940 powiedział: druhu Krzyżanowski,
złożyłeś przysięgę, ojczyzna wzywa, za trzy dni „idziemy na
wroga”.
–
Gdyby ktoś wtedy dał rozkaz walki – usłuchałbym bez dyskusji.
Mieliśmy wtedy nieograniczone zaufanie do naszych harcerskich
przełożonych, zwłaszcza najbliższych: drużynowy, hufcowy. W dniu
niemieckiego ataku na Lublin (17 września 1939 roku) mimo że ledwie
wstałem po ciężkiej infekcji, bez słowa, bez rozkazu, ochotniczo, razem
z moim Ojcem (który na rozkaz pułkownika Umiastowskiego
wyszedł
z Warszawy) przyłączyliśmy się do spontanicznie zorganizowanej obrony
miasta. Nie było rozkazu, wystarczył fakt, że należało bronić
Lublina…
– Wracam do decyzji, czy przyłączyć się do powstania.
Zapytałby Pan hufcowego czy drużynowego o broń, amunicję?
–
Mając za sobą dzisiejsze doświadczenia z partyzantki i służby wojskowej
przede wszystkim spytałbym o regulaminowe „rozpoznanie
nieprzyjaciela”, „ocenę sił własnych”.
Ale wtedy, w
1940 wystarczyło by mi poczucie patriotyzmu, chęć walki,
przykład
kolegów. To było w tradycji, we krwi, nie wyrozumowane ale
emocjonalne. Tak we wrześniu 1939 szarżowała nasza kawaleria, tak
szliśmy podczas akcji „Burza” w 1944, ze stenami na
czołgi,
tak walczyli powstańcy Warszawy.
– Profesor Janusz Zawodny powiedział mi kiedyś, że gdyby
próbował powstrzymać kolegów i podwładnych od
ataku na
Niemców w Warszawie w dniu 1 sierpnia 1944, to
mógłby
narazić się nie tylko na zarzut o tchórzostwo, ale oceniony
za
zdrajcę – na kulkę lub stryczek. Czy podobnie wobec Pana,
wzywającego ich do opamiętania, mogliby się zachować koledzy, wezwani
do walki w Lublinie w styczniu 1940 roku?
–
Jestem przekonany, że gdybym próbował powstrzymać
kolegów
przed jakąkolwiek akcją, zostałbym wyśmiany i być może posądzony o
tchórzostwo. Kiedy po walce o Lublin okazało się, że jestem
zbyt
słaby, żeby się wraz z innymi ewakuować na wschód (nie
wiedzieliśmy jeszcze o wkroczeniu Rosjan), koledzy okazali mi
współczucie ale i lekceważenie. Nie, ani wtedy, w roku 1940,
nie
mógłbym, ani też nie chciałbym powstrzymywać kogokolwiek od
walki.
– Czy młodzi ludzie, Pana rówieśnicy w Czortkowie
roku
1940 mieli jakieś szanse, żeby pokonać sowiecki garnizon i przebić się
do Zaleszczyk, a następnie do Rumunii?
–
Nie sądzę, żeby powstańcy w Czortkowie mieli jakąkolwiek szanse na
pokonanie bądź co bądź regularnego żołnierza, uzbrojonego, mającego
zaplecze rezerw i posiłków. Odległość 40
kilometrów
dzieląca ich od Zaleszczyk była niewielka tylko na mapie – w
rzeczywistości był to teren nadgraniczny, gęsto obsadzony sowieckimi
garnizonami, strażą graniczną, patrolami. Porwanie pociągu, mimo
organizacji kolejarzy, nie miało żadnej szansy na sukces, tory były
zbyt silnie strzeżone, a poza tym istniało sowieckie lotnictwo,
które w każdej chwili mogło pociąg zbombardować. No a
polskie
oddziały w Rumunii okazały się fikcją, czy może wytworem wyobraźni
organizatorów powstania…
– Czy nie sądzi Pan, że w tak niekorzystnych dla
organizatorów warunkach powstanie mogło po prostu zostać
sprowokowane przez NKWD?
–
Nie przypuszczam, aby powstanie było prowokacją NKWD –
świadczą o
tym raporty zaskoczonych całą sytuacją Mierkułowa i Sierowa do Berii.
Zresztą prowokacja taka nie był potrzebna – Rosjanie i bez
niej
przygotowywali masowe deportacje polskiej ludności, rozpoczęte
wkrótce po powstaniu i na całym terenie okupacji, a nie
tylko w
Czortkowie.
– Kiedy i przy jakiej okazji po raz pierwszy Pan dowiedział
się o
powstaniu i co Pan wie o tym epizodzie drugiej wojny światowej?
–
Nie jestem historykiem – moją specjalnością jest historia
literatury, toteż z literatury pochodzą moje pierwsze wiadomości o tym
powstaniu. W roku 1974 Włodzimierz Odojewski wydał w Paryżu swoją
wielką powieść „Zasypie wszystko,
zawieje…”,
której akcja ulokowana jest na Podolu, w okolicy miasteczka
Krzyżtopol, wzorowanego m.in. na Czortkowie. Znalazłem tam pasaż,
mówiący m.in. o mogiłach „partyzantów z
czterdziestego roku” (s. 241). Omawiając tę powieść w roku
1994
napisałem, bez dokładniejszego badania sprawy, że jest to
„jednym
z faktograficznych potknięć autora. Nigdzie bowiem, w
najdokładniejszych źródłach nie można znaleźć wzmianki o
tego
rodzaju akcji przeciw Sowietom” (zob. „Odojewski i
krytycy”, Lublin 199, s. 324). Raz rozbudzona ciekawość
badawcza
kazała sprawdzić fakty. Wkrótce natrafiłem na
omówienie
powstania, opublikowane w kwartalniku „Karta” (nr
5, 1991)
przynoszące dokładne sprawozdanie z akcji w Czortkowie, a w dziewięć
lat później to samo czasopismo (nr 31, 2000) zamieściło
szereg
sowieckich dokumentów, dotyczących tej sprawy. Wynika z nich
m.in., że kilkunastu skazanych na śmierć
uczestników
powstania stracono wyrokiem sądu w Tarnopolu w latach
1940–1941.
Powieściowy ślad okazał się zatem stosunkowo bliski prawdy, a dalsza
lektura materiałów historycznych pogłębiła moją znajomość
zagadnienia. Dla Związku Sowieckiego było to wydarzenie stosunkowo
drobne, aczkolwiek kompromitujące, lepiej więc było pominąć je
milczeniem, podobnie jak zmilczano dziesiątki buntów,
strajków i starć na przestrzeni całych dziejów
ZSRR.
Podobnie postąpili – i postępują Ukraińcy, dla
których
akcja Polaków była sprawą marginesową. A historia Polski?
Dopiero teraz publikacje w rodzaju „Karty”
zaczynają tę
tematykę wydobywać z zapomnienia, wierzyć więc wolno, że doczeka się
ona pełnego oświetlenia.
– Postawić powstańcom pomnik czy pokazywać jako ludzi
nieodpowiedzialnych?
–
Postawiono już dostateczną ilość pomników, upamiętniających
wydarzenia ważne i mało ważne, a powstanie w Czortkowie, bohaterski i
nieprzemyślany zryw gromadki młodych ludzi, nie zasługuje ani na pomnik
ani na zbyt ostrą krytykę. Wystarczy obiektywna, rzeczowa analiza i
ciepłe wspomnienie o jednym jeszcze, nieudanym polskim powstaniu. Oby
obecna wystawa była tego prawdziwym i zasłużonym pomnikiem…
Prof.
dr Jerzy R. Krzyżanowski, w latach okupacji żołnierz ZWZ-AK,od roku
l959 lektor języka polskiego,
a
następnie wykładowca literatury polskiej na wyższych uczelniach w
Stanach Zjednoczonych.
|