Nawigacja

Historia z IPN

Paweł Chojnacki: Odrzucić balast PRL. Zbigniew Siemaszko (1923–2021)

Poznaliśmy się na początku 2005 roku podczas któregoś z otwartych seminariów doktoranckich w UCL-SSEES. Zaglądał na nie regularnie wraz z żoną, gdy temat ich zainteresował, by zawsze zabrać głos w dyskusji.

  • Zbigniew Siemaszko
    Zbigniew Siemaszko

Wcześniej znałem jego książki, więc nawiązanie rozmowy nie przysporzyło problemów. Zostałem zaproszony na kolację i… tak już zostało. Regularne wizyty w dużym domu przy Twyford Avenue – w sercu „polskiego matecznika”, na granicy Actonu i Ealingu. I długie dyskusje, ale strawa nie tylko duchowa! „Pan to umie zadawać ciekawe pytania!” – czasem komplementował, a ja bez Niego nigdy nie zrozumiałbym w pełni, co znaczy „Emigracja”. Ta przez duże i przez małe „e”. Ale i dawna Polska, Rzeczpospolita, której ducha w sobie nosił i reprezentował.

Muszą paść te mocne słowa: wraz z Panem Zbigniewem Sebastianem Siemaszką umarł historyczny Polski Londyn, ale i dawne „noszenie” polskości. Podczas ostatniego spotkania przed dwoma laty mówił z melancholijnym uśmiechem:

„Czuję się jak żyrafa w prowincjonalnym ZOO. Pokazują mnie palcami. Dlatego, że przeżyłem wszystkich”…

Na pewno nie tylko dlatego!

 

Ze Zbigniewem S. Siemaszko rozmawia Paweł Chojnacki

 

PCh.: Zacznijmy, proszę, naszą rozmowę od fragmentu Pana książki Wojsko od podszewki: „Dzieje żołnierzy polskich na Zachodzie w czasie ostatniej wojny były wielką epopeą, pełną wzlotów i upadków, pełną nadziei i rozczarowań, tak w sensie zbiorowym, jak i osobistym. Jednym z głównych elementów tej epopei było to, iż poszczególni ludzie i całe zbiorowości poddawane były ciężkim próbom zarówno psychicznym, jak i fizycznym, ciężkim próbom intelektu, woli i emocji”. Można jednak ten fragment odnieść do dziejów emigracji, także „wielkiej epopei”. Jakie były jej wzloty i upadki, a jakie nadzieje i rozczarowania?

ZS.: Największym rozczarowaniem było to, że wszystkie nadzieje upadły, nie sprawdziły się. Sens działania PSZ podczas II wojny stanowiło odzyskanie niepodległości – walka z Niemcami była jedynie środkiem. Polska propaganda wojskowa podtrzymywała nadzieję do samego końca, do układu jałtańskiego. Nikt nie był na Jałtę przygotowany, spowodowało to ogromny szok psychiczny. Poza Stanisławem Mackiewiczem nikt nie pisał o Teheranie, gdzie Polska została oddana Sowietom właściwie bezwarunkowo. Sprawy wojenne były oczywiście o wiele bardziej dramatyczne, ludzie ryzykowali życie, ale przytoczone w cytacie elementy występowały też na emigracji.

PCh.: Podążając tropem cytowanych sformułowań: jakie mógłby Pan wskazać wzloty i upadki emigracyjnej epopei? Jakie doświadczenia były „szczytem”, a jaki moment – najtrudniejszy?

ZS.: Wzlotem była nadzieja na konflikt zbrojny pomiędzy Wschodem i Zachodem. Blokada Berlina i wojna koreańska budziły nadzieję, ale dominowało nastawienie na długie emigracyjne trwanie, co powodowało nieunikniony udział w lokalnym, brytyjskim życiu. Najbardziej przykre wydarzenie, które prawie złamało kręgosłup emigracji to zerwanie stosunków pomiędzy gen. Andersem a prezydentem Zaleskim – tak zwany wtedy rokosz Andersa. Powstały dwa Skarby Narodowe, wywiązały się dyskusje, kto ma racje. Najlepszą ilustracją tego dramatu jest historia najbliższego Andersowi koła 15 Pułku Ułanów. Zapytano jego członków, co sądzą o decyzji generała. Odpowiedzieli: „Ma się rozumieć, my jesteśmy zawsze za Panem Generałem, ale wolelibyśmy, aby na przyszłość pytano nas przed wypadkiem, a nie po”.

PCh.: Czy opowiedział się Pan wówczas po którejś ze stron?

ZS.: Uważałem, że prawnie miał rację Zaleski. Nie cieszył się on jednak dużym poparciem. Pomimo rokoszu zawsze zachowywałem dla Andersa wiele szacunku. Trzeba podkreślić, że na emigracji najważniejszą rolę odgrywały środowiska, które dysponowały legendą i środkami materialnymi. Nie partie polityczne – tylko środowiska wojskowe, a w szczególności II Korpusu i Armii Krajowej. Przy istniejących podobieństwach inne były zaplecza psychiczne tych środowisk. Na szczęście doszło między nimi do porozumienia. Współpraca pomiędzy Andersem i Borem-Komorowskim stworzyła podstawę działania emigracji. Oba środowiska opowiedziały się przeciwko prezydentowi. Rozłam uwidocznił kryzys autorytetu Andersa: bohater uważany przez niektórych za „ojca Ojczyzny” wypowiedział posłuszeństwo prezydentowi.

PCh.: Dzisiaj dla wielu zainteresowanych, nie tylko historyków, ten wątek dziejów emigracji wydaje się niepojęty. Jak to możliwe, by przez tyle lat trwał podział? Czy dopiero śmierć prezydenta Zaleskiego mogła spowodować przezwyciężenie tego tragicznego, osłabiającego i tak ograniczone siły emigracji konfliktu?

ZS.: Była to burza w szklance wody: między oboma ośrodkami nie występowały różnice polityczne, oba były antysowieckie, niepodległościowe i tradycyjnie polskie w przedwojennym rozumieniu. Niektórzy uważali, że Zaleski powinien ustąpić, gdyż jest niepopularny, nieaktywny, ospały. On stał na stanowisku, że konstytucja przewiduje, iż nikt go do niczego nie może zmusić. To rzeczywiście było zgodne z jej zasadami. A większość chciała, żeby prezydenturę przekazał gen. Sosnkowskiemu. Po śmierci Zaleskiego wyznaczony przez niego zgodnie z konstytucją prezydent Ostrowski został z miejsca uznany przez wszystkie ośrodki polityczne. Nie udało się już jednak odbudować popularności Skarbu Narodowego i autorytetu rządu. Koniec rozłamu przyjęto z ulgą. Wyrazem jej była uroczystość otwarcia Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, który błogosławił ks. kardynał Rubin, a oficjalnie otwierał prezydent Ostrowski. Dążenie do jednego autorytetu było zupełnie naturalne.

PCh.: Dotykamy tu kolejnego interesującego zagadnienia: emigracja jako zbiorowość, a jej indywidualni uczestnicy. Wydarzenia, o których Pan mówi, były ważne dla środowisk, które składały się na różnorodność uchodźctwa, ale przecież każdy Polak miał poza wspólnymi doświadczeniami życie osobiste. Jak kształtowały się relacje pomiędzy trudnym zdobywaniem miejsca w życiu brytyjskim, kiedy inną rolę pełniło się w swoim miejscu pracy, będąc np. w mniej uprzywilejowanej pozycji, a życiem polskim gdzie np. cieszono się prestiżem? Generałowie czyszczący srebra, ich żony podnoszące oczka cudzych pończoch…

ZS.: Podstawowy kryzys osobisty dotyczył kwestii wyjazdu (nie powrotu, dla większości był to po prostu wyjazd) do PRL. Stanowiło to szczególnie trudny problem dla ludzi starszych, dorosłych i czynnych zawodowo przed rokiem 1939. Także tych, którzy tuż przed wojną się ożenili lub mieli bardzo poważne narzeczone. Jechać czy zostać, czy żona lub narzeczona była wierna? Dla wielu stanowiło to bardzo poważną tragedię osobistą. Dla ludzi mojego pokolenia, tzn. tych, którzy mieli przed wojną 16-18 lat, był to mniejszy problem. Tata i mama częściej pisali, aby nie wracać. Młodsi łatwiej otwierali się na szeroki świat. Dominowało następujące podejście: była sprawa polska, więc braliśmy w niej udział, w tej chwili jest ona w zawieszeniu, więc zajmujemy się swoim życiem, bawimy, urządzamy, ale jeśli sprawa polska się obudzi – weźmiemy w niej udział.

Rozpoczęło się życie w dwóch światach: od poniedziałku do piątku włącznie – w świecie brytyjskim. Początkowo wielka ilość osób wykształconych (z wyjątkiem lekarzy) – oficerów, prawników – pracowała jako niewykwalifikowani robotnicy. Po 5-6 latach bardzo trudno było spotkać Polaka, który pracowałby na najniższym stanowisku. Byli magazynierami, brygadierami, zajmowali lepiej płatne posady. Wynikało to z faktu, że bardzo dobrze pracowali. Zawrotną karierę zrobili precyzyjni mechanicy. Od piątku wieczór do niedzieli wieczór żyło się w świecie polskim. Wówczas wracały wszystkie stopnie i tytuły, zmieniała się skala. Tak funkcjonowała większość Polaków.

Niektórzy zastanawiali się, czy nie przenieść się do świata angielskiego – szczególnie ci, którzy pożenili się z Angielkami. Ich sytuacja była bardziej skomplikowana. Część się przeniosła, ale niewielu. Wyjątkowo zdarzały się nawet polskie małżeństwa, które decydowały: „Nie chcemy, aby nasze dzieci miały takie problemy jak my, niech już będą Anglikami”. Kierownictwo emigracyjne nie zdało w tej mierze egzaminu: dominowało twierdzenie, że jesteśmy wspaniali i nasze dzieci oraz wnuki muszą być też tak wspaniałe jak my. Nie udało się pozyskać młodzieży. Zabrakło podejścia do niej z punktu widzenia dwukulturowości. Nie liczono się z faktem, że ludzie tu urodzeni przede wszystkim należą do świata brytyjskiego, nawet jeśli mają pozytywne nastawienie do świata polskiego.

PCh.: To bolesny punkt, wychowanie następców, ukształtowanie drugiego, czy trzeciego pokolenia – nie udało się. Przykłady dzieci emigrantów, nie mówiąc już o wnukach, aktywnych w życiu polskim są rzadkie.

ZS.: Nie mogę powiedzieć, że się nie udało. Mogło się oczywiście lepiej udać. Sprawdzian nastąpi za kilka lat. Aby bardziej zaangażować się w polskim świecie, trzeba być na emeryturze. W dzisiejszych czasach praca zawodowa obarcza do tego stopnia, że trudno jest się angażować polskie działania przed wiekiem emerytalnym. Ludzie urodzeni po wojnie jeszcze do niego nie doszli. Ale już teraz [mówione w 2005 roku – P. Ch.] POSK, Polska Fundacja Kulturalna, „Tydzień Polski” są kierowane przez ludzi urodzonych tutaj, w Instytucie Sikorskiego najbardziej aktywnym człowiekiem jest także człowiek tu urodzony. Wydaje się, że tych ludzi przybędzie, gdyż są oni związani z polskością.

PCh.: Wizja rozwoju działalności polskiej w Wielkiej Brytanii oparta o nadzieje na aktywność emerytów nie może być zadowalająca, ani wystarczająca…

ZS.: Pojawia się tu zasadnicza kwestia – nowa emigracja. Trudne jest porozumienie pomiędzy tymi, którzy mieszkają tu od 50, 60 lat, a tymi, którzy przyjechali niedawno, dlatego że ich zaplecze psychiczne jest kompletnie inne. Na emigracji istniało zawsze przekonanie, że człowiek jest zobowiązany do wysiłku na terenie polskim bez pobierania wynagrodzenia. Działalność ta nie zawsze była szczęśliwa, istniało jednak poczucie obowiązku. O ile mogę się zorientować, u ludzi, którzy ostatnio przybyli z kraju, to poczucie nie występuje. W PRL wykazywanie inicjatywy było źle widziane. Ludzie wychowani w PRL, a także w III RP nie są w większości przygotowani do pracy społecznej. Praca taka w PRL, jeśli była, to zorganizowana odgórnie, a nie z inicjatywy osób prywatnych.

PCh.: Nie zapominajmy jednak o istniejącym od połowy lat 70-tych ruchu niezależnym, opozycji…

ZS.: Tak, ale tych ludzi było niewielu. Pojawia się kwestia różnic pokoleniowych, odmiennego języka, no i zaufania. Są już przykłady niezbyt szczęśliwe, ale coś w tej dziedzinie będzie się musiało wydarzyć. Starsze pokolenie musi szukać wśród młodych swych następców. Wszyscy księża, około 80 proc. nauczycieli szkół sobotnich, teatr, „Dziennik Polski” – tam wymiana starych na nowych emigrantów stała się faktem. Nie ulega wątpliwości, że są pozytywne jednostki wśród nowej emigracji. Cały problem polega na tym, jak tych ludzi znaleźć i dobrać. Można rozważyć, czy niektóre funkcje społeczne powinny być opłacane.

PCh.: Wiekszość dawnej emigracji nie żywi wielkiego zaufania do ludzi z kraju, a ci odwdzięczają się tym samym.

ZS.: Tak, niektórzy starzy mówią: „Dlaczego oni mają mieć wszystko gotowe, myśmy musieli ciężko pracować, niech oni też ciężko popracują”. Z drugiej strony padają głosy: „W POSK-u mają wygody, a tu żebracy stoją pod ścianą płaczu”. Ten kontrast najlepiej widać właśnie pod POSKiem.

PCh.: Może uda się ten dystans przezwyciężyć? W ciągu ostatnich kilku lat wyraźnie zmieniła się ocena nowej emigracji. Niewielu mniej było Polaków w Londynie przed 1 maja ubiegłego roku, „ściana płaczu” funkcjonuje od dawna, ale dopiero po wejściu Polski do UE temat przestał zaliczać się do gatunku wstydliwych.

ZS.: W sposób zupełnie naturalny ludzie, którzy przyjeżdżają z kraju przywożą cechy obciążone balastem narzuconym przez PRL, przez sowiecką okupację intelektualną. Stare polskie środowisko w Londynie uważa pewne cechy, procesy i zjawiska, które rozwinęły się w PRL za szkodliwe, uważa, że trzeba je wyeliminować. To dość poważny problem. Niektórzy przedstawiciele starej emigracji uważają, że emigracja się skończyła. Inni powiadają, że wręcz przeciwnie – nie należy przyjmować balastu narzuconego przez okres PRL i trzeba starać się utrzymywać inną polskość. Takie tendencje istnieją też w kraju. W tym punkcie mogłoby nastąpić porozumienie.

PCh.: Czy to, co reprezentuje dawna emigracja: instytucje, ludzie, tradycja może wywrzeć wpływ na Polaków przybywających z kraju? Przy zgiełku Londynu, jego wielokulturowości, tak bogatej ofercie proponowanej przez to miasto, a jednocześnie przy ciężkiej pracy, jakiej z reguły poświęcają się wszyscy przyjeżdżający? Gdzie – poza Kościołem, w którym spotykają się wszystkie pokolenia Polaków – znaleźć to miejsce?

ZS.: W kościołach co najmniej 50-75 proc. uczestników mszy to ludzie z kraju. Gdyby nie nowa emigracja to kościoły stałyby już puste, niektóre trzeba by już pozamykać. Nowi przybysze są obecni w kościele, ale nie biorą udziału w życiu organizacyjnym i finansowaniu parafii. Widzą, że parafie są dostatnie, sami ciężko zarabiają, więc nie rozumieją potrzeby ofiar. Nie może to trwać długo. Polacy wyjeżdżają z kraju głównie z powodów ekonomicznych, ale nie tylko. Także dlatego, że się tam źle czują, że sposób traktowania człowieka jest tam w dalszym ciągu peerelowski. Tutaj nowym przybyszom zaczyna podobać się zupełnie inny sposób traktowania człowieka przez władzę. Również w środowisku polskim jest więcej tolerancji w stosunku do prostego, zwykłego człowieka. Tutaj świat polski jest inny niż w kraju i mam nadzieję, że niektórym przyjeżdżającym może się to podobać.

Czytaj całość na portalu przystanekhistoria.pl

Londyn, 10 czerwca 2005 roku. Rozmowa autoryzowana. Jej fragmenty ukazały się w londyńskim „Tygodniu Polskim” nr 25, 25 czerwca 2005 roku i zostały później przedrukowane przez Rozmówcę w książce pt. „Sprawy i troski. 1956–2005”, Lublin 2006, s. 505–513.

 

do góry